Obiecanki cacanki a wyborcy radość
Poniżej zamieszczamy artykuł Zbigniewa Janowskiego zamieszczonego w „Przeglądzie Związkowym” wydawanego przez OPZZ, który co prawda był zamieszczony przed wyborami, ale po naszej lekkiej korekcie jest znakomitym podsumowaniem kolejnej kampanii i tego całego zamieszania – pod hasłem – my zrobimy Wam lepiej.
Po wysłuchaniu kilku relacji z konwencji wyborczych, kilkudziesięciu komentarzy licznych specjalistów od polskiej polityki i obejrzeniu kilkunastu „spotów” wyborczych mam pomysł. To bardzo prosty pomysł, chociaż jego realizacja byłaby rewolucją w polityce – nie tylko krajowej. Uważam, że zasadne byłoby wydłużenie kampanii wyborczej przed wyborami parlamentarnymi do 2 lat, czyli połowy kadencji. Pozwoliłoby to rządzącym siłom politycznym zabiegającym o reelekcję i utrzymanie władzy na realizację wszystkich obietnic, jakie formułują w kampanii – jeszcze przed wyborami. Bezpośrednio przed głosowaniem następowałoby szczegółowe publiczne rozliczenie – które obietnice zostały spełnione a które nie. I jeśli ponad 50% byłoby zrealizowane, to partia mogłaby startować w wyborach. Jeśli nie – miałaby 4 letnią przerwę. Opozycja byłaby zwolniona z takich rozliczeń – do czasu w którym wygra wybory i zacznie realizować własne obietnice. Wtedy pojawiłaby się szansa, że chociaż przez 2 lata partie nie obiecywałyby „gruszek na wierzbie” i realizowałyby swoje programy wyborcze. Dziś próbują to robić na 2 miesiące przed wyborami. To trochę mało.
Czekam także na obszerne opracowanie naukowe, w którym dokonano by analizy obietnic wyborczych największych partii w minionym 25-leciu a potem oceny sposobu ich realizacji. To byłoby fascynujące.
Dzisiaj każdy obiecuje co chce z pełną świadomością, że większości obietnic nie zamierza dotrzymać, czy też ich dotrzymanie jest wręcz niemożliwe. Komitety wyborcze obiecują wszystko, bez ograniczeń i wstydu i udają, że mają zamiar obietnic dotrzymać. Wyborcy udają, że im wierzą. Ten teatr wyborczy ma miejsce we wszystkich krajach demokratycznych, ale u nas jest bardzo kiepskiej jakości.
Czy jest tak, że jeśli obiecują nam, że wprowadzą minimalną godzinową stawkę wynagrodzenia 12 zł to mamy to natychmiast zagwarantowane? Chyba nie, bo zapewne pojawią się już wkrótce różne obiektywne trudności. Mało kto da się nabrać na propagandowe głosowania w Sejmie, gdy wiadomo, że Senat już zakończył działalność i projekt pójdzie do kosza. Czy jest tak, że na pewno wrócimy do „starego” wieku emerytalnego jak obiecują poważne siły polityczne? Chcę to zobaczyć, chociaż przewiduję, że gdy zaczniemy rozmawiać o konkretach, to pojawią się pewne korekty w koncepcji. Czy naprawdę zlikwidujemy „umowy śmieciowe”? Uwierzę jak zobaczę. Czy jest tak, że jeśli pani premier obiecuje, że zlikwiduje etaty dla związkowców w firmach i w ogóle pogoni związki to tak będzie? Absolutnie nie, bo ani w tym ani w następnym parlamencie nie ma i nie będzie większości, która przegłosowałaby taką zmianę. Ten pomysł i równoczesne kategoryczne zapowiedzi głębokich zmian w prawie pracy bodajże dwa dni po wejściu w życie nowej ustawy o Radzie Dialogu Społecznego były medialnie genialne. Teraz nikt nie ma wątpliwości, co premier myśli o dialogu społecznym, w czym kontynuuje linię polityczną i przekonania swego poprzednika. Po wypowiedzi pani premier na konwencji PO nastąpił żenujący wybuch entuzjazmu, z którego wynikało, że największym problemem polskiej gospodarki i kluczową barierą w jej rozwoju są etaty związkowe.
Bzdur w tej kampanii było mnóstwo. Charakterystyczne, że w wyborczej walce wykorzystywało się najchętniej bieżące wydarzenia np. problem uchodźców (ważny dla Europy, ale przecież nie kluczowy dla naszego kraju) i potencjalnej islamizacji Polski (kompletnie wirtualny), a całkowicie pobieżnie traktowano te problemy, które są najważniejsze dla kraju i jego obywateli. To była kampania na puste hasła. Mało w niej było wizji i mało konkretów. Komitety obiecywały, obiecują i będą obiecywać, ale gdy trzeba wskazać źródło finansowania obietnic, wkraczały w obszar mgły. W Polsce źródłem finansowania polityki rządu są wpływy do budżetu. To są środki policzalne. Można oczywiście zwiększyć podatki, trzeba je lepiej egzekwować, można zwiększyć deficyt. Można lepiej nadzorować wydawanie publicznych pieniędzy. Ale cudów w finansach nie ma. Jeśli komuś coś chce się dać, komuś trzeba zabrać. To, że w Polsce ma być (a powinno być) bardziej sprawiedliwie oznacza, że ktoś na tym straci. Politykom jakoś nie chce przejść przez gardło informacja, kto i w czym ma stracić. Więc obiecują i ciągle im się wydaje, że mogą to robić bez przykrych dla siebie konsekwencji. Ale wyborcy mogą mieć inne zdanie na ten temat. Wyborca dojrzewa, powoli, ale dojrzewa. I do obiecanek bez pokrycia może mieć podejście, powiedzmy sceptyczne.
Zbigniew Janowski















