Otwarta dyskusja

Cieszy nas zawsze, jak poruszane na łamach „Rozdroży” tematy wywołują dyskusję i zainteresowanie czytelników. Jest to dla nas znak, że jesteśmy czytani i w pewnym sensie potrzebni.

W poprzednim, lutowym wydaniu, zamieściliśmy tekst, którego zasadniczym celem było wywołanie dyskusji w sprawie tzw. żółtej strefy. Dyskusji, która ma nie być sama w sobie jałową, bezproduktywną dyskusją, a ma zaowocować konkretnymi wnioskami, uwagami do zastosowania w praktyce. Mamy już pierwsze głosy i uwagi.

Otóż, jak to ujął bardzo zgrabnie jeden z naszych czytelników, że problemu z żółtą strefą nie byłoby gdyby….nie tzw. nadpodaż pasażerów w stosunku do oferowanej im przestrzeni pasażerskiej… czytaj wozimy ludzi jak b… Czyli inaczej mówiąc: popyt przerasta podaż.

Dla producenta podaży zwiększony popyt, to tylko powód do radości, bo większa produkcja to większy zysk. Proste i logiczne, jednak jak to w biznesie bywa, tam gdzie pojawiają się większe zyski zawsze znajdzie się tzw. pośrednik pomiędzy producentem a konsumentem, który zaczyna zarabiać na pośrednictwie i co najgorsze zaczyna regulować popytem i podażą wg własnych przemyśleń a nie obserwacji rynku.  Nieraz te regulacje są oderwane od realiów, żeby nie powiedzieć wydumane, co skutkuje nie tylko załamaniem podaży, ale i popytu. W końcowym efekcie, w wyniku jego działań, zanika produkt i konsument.

Co zatem z tego wynika? Ano to, że jest za mało autobusów a za dużo pasażerów, złych, wściekłych, że muszą jechać w tłoku i w dodatku ktoś jeszcze próbuje ich jeszcze bardziej upchnąć przekraczając normę 4 osoby na metr². A jak wściekłych to zmuszonych do odreagowania na czymkolwiek. Najlepiej pisząc skargę.

Zatem jeśli chcemy zmniejszyć ilość skarg związanych nie tylko z żółtą strefą, ale również np. przycięciem drzwiami w porannym szczycie to trzeba pomyśleć o dodatkowych autobusach, a nie ich zmniejszaniu. Prawda jest jedna – po prostu jest za mało taboru a ilość pasażerów wzrasta.

Kończąc warto zacytować słowa dr. Mirosława Gąsiorowskiego Szefa Wydziału Finansowego Urzędu m. st. W-wy z 1937 roku, który opracowywał czteroletni plan inwestycyjny dla miasta i w jednym z rozdziałów pisał o komunikacji miejskiej.

„Szereg czynników nakazuje przewidywać dalszy wzrost frekwencji. Jednym z nich jest stały przyrost ludności stolicy. Według ustalonej w praktyce normy, ilość przejazdów wzrasta w stosunku kwadratowym do wzrostu ludności, o ile oczywiście wyjątkowe warunki nie działają hamująco lub pobudzająco. Ponieważ na przestrzeni szeregu lat roczny przyrost ludności Warszawy wynosił przeciętnie około 2%, frekwencja powinna wzrosnąć o około 4% rocznie. W praktyce jest czymś normalnym i nie budzącym obaw, gdy frekwencja wzrasta nawet do 8-10% rocznie.”

Ciekawe, że już w 1937 roku zaobserwowano to zjawisko i starano się go rozwiązać zwiększeniem właśnie podaży – czyli zwiększeniem ilości taboru. W 1937 roku warszawskie autobusy i tramwaje przewiozły ponad 250 milionów pasażerów. Na 1942 rok przewidywano, ze będą musiały przewieźć dodatkowo min. 150 milionów więcej.

Czekamy na kolejne głosy naszych czytelników.