Zarobki temat drażliwy, ale bardzo istotny

Niestety, spada uzwiązkowienie załóg przedsiębiorstw w Polsce. Spada także w MZA i TW. Niewątpliwie może to cieszyć kadrę kierowniczą, bo ma słabych pracowników i nikt ich nie broni. A słaby pracownik to dla kadry kierowniczej – dobry pracownik. Nie grymasi, nie chce więcej pieniędzy i jest elastyczny. Zrobi to, co mu się karze i nic nie powie. Jednak może to być krótkotrwała radość, po której mogą przyjść same problemy. Np. stagnacja płac niesie ze sobą cały szereg niebezpieczeństw. M. in. niedomagający popyt, co w końcu uderzy w samych pracodawców, bo oni przecież muszą komuś swoje produkty, usługi sprzedać. Niskie płace to również niższe wpływy podatkowe, bo fiskus zawsze głębiej sięga do kieszeni obywatela (PIT) niż firmy (CIT). Płacowa stagnacja to również potencjalny problem z rosnącym zadłużeniem prywatnym, bo przecież wielu obywateli będzie próbowało zaspokoić swoje kluczowe potrzeby (mieszkanie!) za pomocą kredytu. Wreszcie słabe zarobki totalnie demobilizują pracowników do lepszej pracy i nie wiązania swojej kariery zawodowej z firmą nie dbającą o zarobki pracowników.

Mniejsze wpływy podatkowe to, ograniczanie dotacji na służbę zdrowia, oświatę, kulturę i na wiele, wiele innych rzeczy, z których korzystają obywatele, a często nie zdają sobie z tego sprawy, że są dotowane. Wcześniej czy później ograniczony lub uniemożliwiony dostęp do opieki lekarskiej będzie skutkować zwiększoną ilością chorób, a te pośrednio wpłyną na zmniejszenie wydajności nie tylko pojedynczego pracownika, ale i całego przedsiębiorstwa. A mniejsza wydajność to większe koszty własne firmy, które mogą wpłynąć na to, że firma stanie się nierentowna i niekonkurencyjna.

W zdrowej gospodarce płace mogą, a nawet powinny rosnąć. Zwłaszcza wtedy, gdy rośnie produktywność. I tak się składa, że akurat Polska w latach 1995–2012 była w tej dziedzinie wśród krajów OECD niekwestionowanym mistrzem (średni wzrost produktywności na poziomie 4 proc. rocznie). Jednocześnie płace permanentnie za tą tendencją nie nadążały. Czego dowodem bardzo niski udział płac w polskim PKB wynoszący (według Eurostatu) 46 proc., podczas gdy unijna średnia to 58 proc (dane z 2015 roku). Dzisiaj jest jeszcze gorzej, bo poniżej 40 procent. Taki wynik powinien być ostatnim ostrzeżeniem dla pracodawców, że idziemy prostą drogą do kryzysu gospodarczego bo za chwilę przestanie funkcjonować podstawowy mechanizm polskiej gospodarki – popyt. Brak popytu – to kolejna fala zwolnień z zakładów pracy, itd., itd.

Czas najwyższy, aby zacząć przeciwdziałać kryzysowi, a jeśli będzie to niemożliwe, to przynajmniej zmniejszyć jego społeczne skutki.

W całym rozwiniętym świecie związki zawodowe to ważny mechanizm stabilizujący zdrowie gospodarki i budujący dobre społeczeństwo.

Nie chodzi tu wcale o jakieś przesadne idealizowanie związków. Raczej o to, by przestać je demonizować. Bo to instytucja ładu społecznego taka sama jak rząd, trybunały albo bank centralny. Może być lepsza albo gorsza, ale na pewno potrzebna. I to z kilku powodów. Po pierwsze, związki to właściwie jedyny w kapitalizmie sposób na wymuszanie wzrostu płac. Co prawda pracownik może naciskać na podwyżkę w drodze indywidualnych negocjacji. Ale to ścieżka dostępna tylko dla niewielkiej grupy uprzywilejowanych, których umiejętności rynek w danym momencie wycenia wysoko (nierzadko zbyt wysoko). W gospodarce takiej jak nasza dominują jednak pracownicy, którzy jeżeli już ośmielą się prosić o podwyżkę, to usłyszą zapewne: „na twoje miejsce czeka dziesięciu młodszych i bardziej dyspozycyjnych, którzy zrobią to samo za połowę twojej pensji”.

Prócz wzrostu płac związki pilnują również stabilności i wysokich standardów zatrudnienia. Doświadczenia pierwszych 25 lat polskiego kapitalizmu uczą nas bowiem bezlitośnie, że pozostawienie tej dziedziny niewidzialnej ręce rynku prowadzi do powstania wielu (widzialnych) patologii. Od inwazji umów śmieciowych i wymuszonego samozatrudnienia po super-elastyczny czas narzucany kierowanym do pracy w specjalnych strefach ekonomicznych. Te patologie, narzucone odgórnie, niestety znalazły swoje miejsce także w warszawskiej komunikacji miejskiej i co najgorsze do dziś mają pośredni wpływ na płace czy rozmowy o podwyższeniu wynagrodzeń dla pracowników. Pojedynczy, „słabi” pracownicy nie są w stanie nic wywalczyć, aby zmienić sytuację. Pozostaje im tylko narzekanie i ciche „modły”, aby ktoś jakimś „cudem” zrobił im lepiej. Tylko kto? Ten najwyższy, a w imię czego?

W powyższym materiale wykorzystano m. in. art. Agaty Komosy – „Paradoks związków zawodowych…, zamieszczony na portalu „Na temat” w 2015 roku: https://natemat.pl/134017,paradoks-zwiazkow-zawodowych-walcza-o-prawa-pracownikow-a-pracownicy-walcza-ze-zwiazkowcami i Rafała Woś opublikowanego w „Polityce” w 2015 roku a zamieszczonego na stronie: https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/1607705,1,zwiazki-zawodowe–potrzebne-ale-nie-takie.read