Oszczędność, która mocno zaboli

Niestety, pandemia Covid-19 nie zwalnia i nikt nawet nie próbuje wyrokować – kiedy nastąpi jej koniec i wszystko wróci do jako takiej, znośnej normy. Znośnej, bo na pewno nie do takiej jaka była jeszcze 8-9 miesięcy temu.

Walka z pandemią pochłania coraz większe koszty, a te trzeba jakoś pokrywać, często sięgając do źródeł, z których nie powinno się wybierać pieniędzy na inne cele niż są przeznaczone. Niewątpliwie jednym z takich źródełek jest publiczny transport zbiorowy (ptz), który już teraz jest niedofinansowany w dostatecznym stopniu. Niestety, wszystko wskazuje na to, że w ciągu najbliższego okresu, miejmy nadzieję, że tylko roku, zwiększy się niedofinansowanie ptz w Warszawie. Już tylko w tym roku (2020) w zakresie zakupu usług przewozowych planowanych na kwotę 2 miliardów 985 mln zł wydatki będą niższe o 41,6 mln zł, co związane jest – jak wyjaśnia miasto – ze zwrotem podatku VAT. MZA dostaną 795,6 mln zł – to jest o 15,4 mln zł mniej. Pozostali przewoźnicy autobusowi dostaną 262,8 mln zł – to jest o 3,5 mln zł mniej. Tramwaje Warszawskie dostaną 737,2 mln zł – to jest o 11,2 mln zł mniej. Co prawda władze miasta i radni przewidują większe wydatki na zakup usług przewozowych w przyszłym 2021 roku, np. MZA mają dostać 821 mln zł, a TW 906 milionów, ale są to tylko prognozy, które powstały na początku września br. Nikt wówczas nie przewidywał takiego rozwoju pandemii jaki mamy obecnie. Zatem można przyjąć, że prognozy ulegną dalszym poprawkom w dół i miasto będzie szukać kolejnych oszczędności przy stale spadających wpływach do miejskiej kasy (m. in. mniejsze podatki vat od usług gastronomicznych czy fryzjerskich, szewskich, itp., gdy po raz kolejny trzeba będzie zamknąć kawiarnie, restauracje, itd.).

Mniejsze wpływy miasta, to i mniejsze wydatki, które chcąc nie chcąc wpłyną na zmniejszenie zakupu już dziś nie wystarczających na pokrycie potrzeb usług komunikacyjnych. A mniej sprzedanych usług, to zmniejszenie inwestycji w zaplecze, tabor. Zaniechanie części z nich zapewne dość szybko odbije się większymi kosztami eksploatacji. A te, w ramach „naczyń połączonych” zaczną wpływać na pracownicze wynagrodzenia. Zapewne w pierwszej kolejności zahamowaniem nawet minimalnego wzrostu płac. Oby tylko tak było, a nie jak w krakowskiej hucie, gdzie z powodu zmniejszenia zapotrzebowania na stal wygaszono ostatni w Polsce wielki piec i zamknięto stalownię nie martwiąc się o los prawie 1000 pracowników.

Nie chcemy tutaj nikogo straszyć, pisać czarnych scenariuszy, ale trzeba się liczyć z tym, że prawdopodobnie najbliższy czas będzie czasem wielu wyrzeczeń, rezygnacji z wielu planów. Temperowania apetytów i ambicji i miejmy nadzieję, że ominie nas najgorsze.